24. Warszawski Festiwal Filmowy - Dzień 3.

Filmweb /
https://www.filmweb.pl/news/24.+Warszawski+Festiwal+Filmowy+-+Dzie%C5%84+3.-46611
i Niedziela była trzecim dniem 24. Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego. Jak zwykle na widzów czekało 9 sal kinowych, w których organizatorzy prezentują kino mające w zasadzie niewielkie szanse, by trafić w Polsce do szerszej dystrybucji. Przypominamy, że na stronie filmwebowej imprezy znajdziecie wszystkie najważniejsze informacje na temat festiwalu oraz linki do naszych relacji i omówionych filmów.

Cała ta wściekłość

Najnowszy film Pablo Fendrika "Tryska krew" nie zaskoczy tych, którzy z twórczością reżysera mieli już do czynienia. Dotyczy to zatem i widzów warszawskiego festiwalu, gdyż przed rokiem pokazano jego "Bandytę". Ponownie głównym bohaterem jest szary człowieczek, który nie jest do końca tym, kim się zdaje. Raz jeszcze czeka nas ospała fabuła z przewrotnym finałem.

Fendrik porusza w "Tryska krew" swój ulubiony temat - udawanie, ukrywanie się za maskami. Bohaterowie filmu nie są zadowoleni z tego, jak się ich życie ułożyło. Robią dobrą minę do złej gry, lecz negatywne emocje nie znikną. Dlatego też taksówkarz słucha podczas jazdy płyt relaksacyjnych, a jego syn gubi się w syntetycznym śnie o Ameryce. Kilka nieprzemyślanych decyzji, stopniowo budowane napięcie sprawi, że pęknie struna cierpliwości i górę weźmie wściekłość.

"Tryska krew" to interesujące studium ludzkiego niespełnienia. Jednak ze względu na formalną specyfikę, nie ma szans na wyjście poza krąg festiwalowych projekcji. (mp)

Tyle duchów w całym mieście

Po krótkim flircie z Hollywood Milcho Manchevski powrócił do Macedonii i nakręci "Duchy". Jednak gdyby nie język, film łatwo mógłby uchodzić za coś, co zostało nakręcone w Stanach. Manchevski sprawnie wykorzystuje amerykański sposób montowania, pracę kamery, wykorzystywanie pejzaży, by nasycić film emocjami. A w "Duchach" one są najistotniejsze.

Sama fabuła jest banalnie prosta. Młody doktor ma wypadek samochodowy. Przez cztery dni był w stanie śpiączki. Rok później uznany za zdrowego powraca do pracy, lecz jednocześnie zaczynają wokół niego dziać się dziwne rzeczy. Ni stąd ni zowąd pojawia się staruszka, a mężczyzna mimo ewidentnej śmierci, na drugi dzień znów nawiedza sąsiednie mieszkanie. Typowy horror, powiedziałby ktoś. Otóż nie. Manchevski nie chce straszyć, on woli zarazić nas nastrojem tajemniczości, mistycyzmu, holistycznego podejścia do powinności, obowiązku, zbrodni i kary.

Film całkiem nieźle radzi sobie w budowaniu napięcia. Jest jednak trochę zbyt długi, a Borce Nacev jest zbyt niedoświadczony, by udźwignąć ciężar prowadzenia filmu. Choć Lazar w jego wykonaniu jest całkiem ciekawą postacią, miejscami Nacev starał się za bardzo, przez co wychodził z roli stając się sztuczny. "Duchy" są jednak na swój specyficzny sposób ładnym filmem, który można, ale nie trzeba, zobaczyć. (mp)

Te piękne, dzikie bestie

Pieter Kuijpers z całą pewnością zasłużył na brawa. W "Nic do stracenia" udała mu się bowiem sztuka niezwykła. Z pedofila uczynił postać atrakcyjną i fascynującą nie rezygnując przy tym z pokazania całej jego bezwzględności i brutalności.

Johan, morderca podejrzewany o niezdrowe skłonności względem nieletnich dziewcząt ucieka z zakładu psychiatrycznego, gdzie ma spędzić resztę życia. Szybko bierze zakładniczkę – 13-letnią dziewczynę. Ma ona zapewnić mu bezpieczeństwo przed policją, kiedy to próbuje odszukać swoją matkę i wymusić na niej korzystne dla siebie zeznania.

Kuijpers trafił w dziesiątkę obsadzając w głównej roli komika Theo Maassen. Johan w jego interpretacji to niebezpieczny wariat zdolny do każdej zbrodni. Jednocześnie jest postacią fascynującą, przykuwającą uwagę, a nawet wzbudzającą sympatię. Z jednej strony wywołuje strach z drugiej zaufanie i pragnienie pomocy. Johan jest niczym niedźwiedź polarny: wzbudza ciepłe uczucia, aż chciałoby się go przytulić, a przecież jest to bezwzględny drapieżnik, niebezpieczny także dla ludzi.

Jednak "Nic do stracenia" ważny jest z jeszcze jednego powodu. Otóż porusza on problem ofiar, które same stają się w późniejszym życiu sprawcami zbrodni. To chyba najtragiczniejsza rzecz z jaką mamy do czynienia na tym świecie. Nie dość, że jako dziecko są oni krzywdzeni, to później w wieku dorosłym są karani raz jeszcze. To straszliwe, acz nieuniknione, przyznanie się społeczeństwa do bezradności wobec zbrodni takich jak gwałt na dziecku.

Kuijpers nie pokazuje 'pozytywnego' pedofila, nie jest też jednak zacietrzewionym demagogiem. W "Nic do stracenia" zaprezentował interesujący obraz zjawiska, a wszystko to podał w atrakcyjnej formie filmowej. Zdecydowanie na plus.

Religia kontra miłość

Paul Cox jest sympatycznym starszym panem, którego oburza sytuacja, gdy ministrem kultury nie zostaje artysta. W dodatku uważa, iż gdyby na Księżyc wysłano poetę, to niechybnie postawiłby on tam flagi wszystkich narodów, a nie tylko amerykańską. Biorąc pod uwagę poglądy reżysera, nie należy się dziwić, że swój najnowszy film "Zbawienie" musiał nakręcić za jakieś śmieszne pieniądze przy pomocy kamery wideo. Obraz zadedykowano holenderskiemu twórcy Theo Van Goghowi, którego zamordował islamski fundamentalista w 2004 roku.

Dedykacja dużo mówi o filmie. Główny bohater, Barry, to klasyczny "mąż swojej żony" - telewizyjnej ewangelizatorki ogarniętej myślą o nadciągającym końcu świata. Gloria poświęca się Bogu i olbrzymim sumom pieniędzy nadciągającym od przerażonych wiernych, więc nie ma za bardzo czasu, by na przykład uprawiać z Barrym seks. Mężczyzna znajduje sobie pocieszycielkę w postaci rosyjskiej prostytutki Iriny. Z początku nie interesują go łóżkowe igraszki, woli rozmawiać albo rysować akty. Gdy żona rozprawia w telewizji o Stwórcy i operacjach plastycznych, Barry odnajduje prawdziwą miłość.

Cox rysuje w "Zbawieniu" prosty podział: po jednej stronie boiska znajduje się chora, zakłamana i nastawiona na zysk religia, zaś na drugiej sytuuje się uczucie. Nie jest może ono całkiem czyste (Irina żąda kasy za usługi), ale koniec końców jest w nim prawda. Rysowana pędzlem od sufitu satyra na przesadnie wierzących średnio komponuje się z delikatnym wątkiem romansowym. Jak ktoś jednak nie lubi George'a Busha i ojca Rydzyka, wyjdzie z kina zachwycony. (łm)

Chłodnym okiem
W życiu zdarzają się komplikacje. Nie zawsze jest tak, jak byśmy chcieli, aby było. Poddani presji sytuacji, w której atmosfera wokół nas się zagęszcza, a pętla coraz bardziej uwiera w szyję, wpadamy na genialne w swojej prostocie pomysły. Dla niektórych mogą się one wydać odrobinę ekstrawaganckie, ale na miły Bóg, trzeba mieć w życiu trochę wyobraźni i, jeżeli to możliwe, czyste sumienie. Najnowszy film Sidneya Lumeta jest tym, czym mógłby być "Sen Kasandry", gdyby Woody Allen przez chwilę zapomniał o ironii i skupił się na bohaterach, a nie na swoich obsesjach.

Rodzeństwo Hansonów różni się od siebie zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Andy jest zaradnym biznesmenem, ma żonę, pieniądze i dobrą posadę. Hank to kompletna oferma i ofiara losu, wiecznie sprawia zawód córce i tonie po uszy w długach. Kiedy jednak kurtyna pozorów opadnie, okazuje się, że obydwaj potrzebują na gwałt pieniędzy. W tej sytuacji wydaje się, że nie ma nic prostszego, niż obrabować dobrze prosperujący, a co ważniejsze, ubezpieczony sklep rodziców. Czysta robota, która pozwoli rozwiązać kłopoty finansowe braci. Jeżeli oczywiście wszystko pójdzie sprawnie.

Sidney Lumet za kamerą spędził pół wieku i dobrze wie, jak prowadzić aktorów. Kiedy do dyspozycji ma się Hoffmana, Finneya, Tomei i Hawke'a, można się spodziewać prawdziwie wirtuozerskiego koncertu. To właśnie obsada i gra aktorska jest największym atutem "Nim diabeł dowie się...". Reżyser obserwuje swoich bohaterów niczym etymolog miotające się pod kloszem owady. Uważnie, z bliska, ale zimnym spojrzeniem, bez empatii i współczucia. Wszyscy toną w chaosie uczuć, od przerażenia, poprzez rozpacz i gniew. Każdy wydaje się zamknięty w swoim własnym kloszu. Widzimy ich w drobnych szczegółach, które w klasycznym hollywoodzkim thrillerze nie zostałyby nigdy pokazane. Reżyser przeciąga sceny, pozwalając im wybrzmieć aż do ostatniego akordu.

Niespieszne tempo i absolutny dystans badawczy wobec bohaterów to wyróżnik tego niecodziennego thrillera. Reżyser żongluje chronologią i perspektywą, skupiając się raz na jednym, raz na innym z bohaterów. W ten sposób widz nie tylko ma możliwość oglądania każdej sytuacji ze wszystkich stron, ale także odczuwa zbliżanie się nieuniknionej tragedii, która jeszcze bardziej podkreśla poczucie osaczenia bohaterów. Taki sposób prowadzenia narracji ma jednak i minusy. Czasami mamy wrażenie delikatnego efekciarstwa, czasem znużenia.

"Nim diabeł..." przynosi skojarzenia z innym znakomitym filmem, "Za drzwiami sypialni". Łączy je podobny motyw i nacisk na psychologię postaci. U Lumeta jednak kluczowy i prawdziwie przerażający jest obraz społeczeństwa amerykańskiego pogrążonego w całkowitej atrofii. Brak jakiegokolwiek odautorskiego komentarza podkreśla poczucie absolutnej pustki i rozpadu. Nic więc dziwnego, że jedynym marzeniem bohaterów jest ucieczka.

Jeżeli ktoś szuka solidnego filmu sensacyjnego, który dostarczy mu rozrywki, to pomylił sale. Jeżeli jednak chcecie zobaczy prawdziwy koncert aktorski pod batutą równie sędziwego, co bezwzględnego mistrza, to jest to z całą pewnością obraz dla was. Mimo pewnej przewidywalności i wtórności rozwiązań to jeden z najciekawszych i najbardziej niepokojących czarnych filmów ostatnich lat. (k.m)

Taniec wojenny
Niewątpliwie jednym z najbardziej oczekiwanych filmów na WMFF był głośny dokument "Walc z Bashirem" Ariego Folmana (reżyser jest już znany widzom Warszawskiego Festiwalu, sześć lat temu pokazywano tu jego "Made in Israel"). Film był wydarzeniem ostatniego festiwalu w Cannes, gdzie był prawie pewnym kandydatem do Złotej Palmy. Choć ostatecznie skończyło się tylko na nominacji, dla wielu osób był to najlepszy obraz tego festiwalu. "Walc z Bashirem" to animowany dokument traktujący o wojnie libańsko-izraelskiej z początku lat 80. Folman brał w niej udział jako żołnierz, fabuła ogniskuje się wokół próby odzyskania wspomnień dotyczących wydarzeń sprzed ćwierćwiecza. Animowany Folman cierpi na amnezję, nie pamięta okresu wojny, a zwłaszcza jednego dnia z 1982 roku, kiedy to libijska milicja z wydatną pomocą izraelskiej armii dokonała masakry kilku tysięcy palestyńskich uchodźców. Bohater wie, że brał udział w tej akcji. By wywołać wspomnienia, spotyka się kolejno z dawnymi kompanami, a z ich różnych, często sprzecznych opowieści, powoli rekonstruuje własną przeszłość.

Zabieg połączenia kina faktu i animacji okazał się rozwiązaniem idealnym do ukazania jednocześnie prozaiczności i absurdu wojny. Dzięki temu zabiegowi wojenna rzeczywistość swobodnie przenika się z konwencją snu, czy nawet surrealizmu. Reżyser nie epatuje nas masakrą, najbardziej przerażają zdarzenia z pozoru zwyczajne, będące kontrastem do wojennej rzezi. Folman swobodnie pogrywa z pamięcią, pokazuje jej wszystkie pokłady, często nie wiemy, co jest tu powracającym wspomnieniem, a co senną wizją. Sceny wizyjne nie bombardują nas nachalną symboliką, ale stanowią idealne dopełnienie narracji. "Walc z Bashirem" to rodzaj metafizycznego traktatu o istocie wojny, absurdzie śmierci i rozbitej psychice, tych, którzy w tym krwawo-absurdalnym spektaklu brali udział. Ten animowany film balansuje na granicy konkretu i metafory, dzięki czemu reagujemy na niego tak emocjonalnie. Nasza stępiona telewizyjnymi relacjami wrażliwość dostaje potężny zastrzyk emocjonalnego katharsis. "Walc z Bashirem" nie ma na razie polskiego dystrybutora, mamy tylko nadzieję, że ta sytuacja ulegnie zmianie jeszcze przed zakończeniem festiwalu. (mb)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones